Moi drodzy, jeszcze macie szanse na wygranie atrakcyjnych nagród w urodzinowym konkursie. Po szczegóły zapraszam tutaj. Miedzy innymi czeka na Was podpisana przeze mnie książka mojego autorstwa, więc jeśli jeszcze jej nie macie, możecie ją tu w łatwy i przyjemny sposób zdobyć. Jeśli nie macie bloga, nic nie szkodzi, możecie wziąć udział na FB. O pozostałych nagrodach i zasadach konkursu dowiecie się również we wpisie konkursowym. Zapraszam!
Po ostatnim wpisie otrzymałam od Was dużo wiadomości dotyczących wekowania. Oznacza to, że praca u Was idzie pełną parą, mam więc dla Was kolejną propozycję. Tym razem nie będzie to nic słodkiego.
Przy okazji pracy nad tym przepisem, odkryłam, że prawie z tych samych składników da się przygotować pyszną i szybką zupę, koniecznie muszę to tutaj osobno opisać. Zachęcam do wypróbowania poniższej propozycji, a jeśli przygotujecie, koniecznie napiszcie, czy przypadła Wam do gustu. Tymczasem nie zawracam Wam już głowy, pewnie jesteście zapracowani, jeśli nie zawodowo, to z całą pewnością wekujecie. U mnie ostatnio bardzo dużo się dzieje, właśnie lecę pracować nad bardzo przyjemną sesją zdjęciową, mam nadzieję, że niedługo będę mogła zdradzić Wam szczegóły.
Pozdrawiam Was słonecznie i przypominam o trwającym jeszcze kilka dni konkursie.
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
tofu naturalne
czosnek
rozmaryn suszony mielony
nieco oliwy z oliwek
nieco sosu sojowego
świeże gałązki rozmarynu
zalewa octowa (1 część wody, 1 część jasnego octu winnego, sól i cukier do smaku)
Usunąć ogonki i gniazdka z nasionami z papryczek. Tofu pokroić w kostki i usmażyć z oliwą, suszonym rozmarynem i sosem sojowym w miarę możliwości ze wszystkich stron. Umieścić po jednej kostce w każdej papryczce. Papryczki ułożyć w dużych sterylnych słoikach (weck lub twist-off) zalać zalewą octową, dodać do każdego słoika gałązkę świeżego rozmarynu i przekrojony ząbek czosnku. Słoiki zamknąć i pasteryzować w kąpieli wodnej około 1 godziny przy temperaturze 120 ˚C.
Ważne: temperatura słoików i wody na początku powinna być taka sama, w tym przypadku pokojowa. Czas gotowania zamkniętych słoików liczy się od czasu, kiedy kąpiel wodna osiągnie pożądaną temperaturę.
Skądże! Późne lato to istny raj dla roślinożerców. Kolorowe stragany kuszą swoją obfitością, że aż chciałoby się kupić więcej niż da się udźwignąć. Marzy nam się, aby ten czas nigdy się nie kończył, abyśmy przez cały rok mogli czerpać z bogactwa sezonowych zbiorów. Podobno nie ma rzeczy niemożliwych i choć lata przedłużyć się nie da, da się jednak przechować jego smak.
Możliwości konserwacji warzyw i owoców jest całe mnóstwo i do wieków się je stosuje. Moda na domowe zaprawy, po krótkiej przerwie znów wraca i całe szczęście, ponieważ pracy wcale nie ma aż tak dużo, a widok zapełnionej spiżarni lub choćby jednej szafki kuchennej z pewnością nam ten trud wynagrodzi. Przechować da się praktycznie wszystko, więc tylko od naszej fantazji i upodobań smakowych zależy, na co się zdecydujemy.
W zależności od produktu, powinniśmy dobrać odpowiednią metodę konserwacji.
Suszenie:
To bardzo łatwa i szybka metoda. Zioła, grzyby, plasterki pomidorów i niektóre owoce wystarczy suszyć przez noc specjalnej suszarce i potem zamknąć w szczelnych pojemniczkach. To wszystko. Tak zrobione zapasy bez problemu przetrwają przez całą zimę bez utraty aromatu.
Mrożenie:
Najpopularniejszy sposób na zatrzymanie lata, nie wymaga wiele pracy, a efekt może być niesamowity.
O mrożonych truskawkach, malinach czy jagodach już nie warto wspominać, każdy pewnie je gromadzi, ale można pomyśleć na przykład o kwiatach. Wiele z nich jest jadalnych i nic nie stroi na przeszkodzie, aby uwiecznić je w kostkach lodu. Można sobie wyobrazić miny gości, kiedy wieczorową porą w środku zimy, podamy im koktajl udekorowany kostkami lodu z zatopionymi fiołkami lub kwiatkami dzikiego bzu.
Bardziej roboczym produktem, mniej umilającym oko, ale za to podniebienie, jest mus z dyni. Ten idealny półprodukt o szerokim zastosowaniu można wykorzystać zimą do deserów, wypieków i zup. Dynię wystarczy pokroić w księżyce, usunąć pestki, upiec i zmiksować. Poporcjowana i (koniecznie) opisana pulpa, spokojnie będzie sobie czekała w zamrażarce na jej zastosowanie.
Wekowanie:
Wymaga nieco pracy, ale za to bardzo przyjemnej, tym bardziej, że od czasu do czasu można skubnąć sobie świeżutką, wypestkowaną wisienkę, zanim zostanie zamknięta na długie miesiące.
Do wyboru mamy dwa rodzaje słoików – nowoczesne twist-off, z metalowymi nakrętkami oraz nieco nostalgiczne weck ze szklanymi dekielkami, gumkami i klamerkami. Oba rodzaje słoików świetnie funkcjonują i można je używać wielokrotnie, pod warunkiem, że nie są uszkodzone.
Cała procedura wekowanie jest dziecinnie łatwa, ale słoiki przed użyciem muszą być sterylnie czyste, co wcale nie jest trudne.
Najpierw słoiki i dekielki należy dokładnie umyć (na przykład w zmywarce) a następnie:
- zalać na kilka minut wrzątkiem
- lub wstawić do piekarnika na minimum 10 minut przy temperaturze 120˚C
- lub napełnione wodą (otwarte) wstawić do mikrofalówki i doprowadzić do wrzenia, dekielki zalać na kilka minut wrzątkiem.
Tak przygotowane słoiki oczywiście muszą aż do zamknięcia pozostać w miarę możliwości sterylne, to znaczy, podczas pracy nie należy dotykać ręką gwintów, ani wewnętrznej strony dekielków. Chodzi o to, aby jak najmniej bakterii dostało się do wnętrza słoika podczas pracy. Aby czysto napełnić słoiki zawartością, warto zorganizować sobie specjalny lejek z szerokim otworem odpowiedniej wielkości, wtedy nic nam się nie rozleje i brzegów nie trzeba będzie wycierać. Jeśli już nam się jednak mały wypadek wydarzy, należy użyć czystej ściereczki.
Kiedy już słoiki zostaną zapełnione i chcemy przechowywać je przez dłuższy okres czasu, konieczna jest ich pasteryzacja. To nic innego, jak podgrzewanie zamkniętych zapraw w kąpieli wodnej lub w piekarniku. Czas i dokładna temperatura zależy od produktu, owoce możemy pasteryzować krócej, wystarczy 10 minut, przy temperaturze 90 ˚C. Natomiast warzywa wymagają dłuższego czasu i wyższej temperatury. Generalna zasada jest tak, że im więcej białka zawiera produkt, tym dłużej powinniśmy pasteryzować słoiki.
Na przykład zupę z soczewicą powinniśmy gotować aż 90 minut przy temperaturze 100 ˚C.
Jak widać cały proces wekowania nie jest trudny, ale należy wykonać go starannie, ponieważ w nieodpowiednio zapasteryzowanych słoiczkach mogą rozmnożyć się niebezpieczne dla zdrowia bakterie.
Po tym małym wykładzie technicznym pora w końcu przejść do samych przetworów, w końcu to o nie tutaj chodzi.
Gdy wykonamy już naszą pracę, czeka nas zimą prawdziwa radość. Będziemy wyciągać słoiczek po słoiczku, delektować się jego zawartością i dziwić się, że to nasze własne dzieło.
A może sprezentujemy nasze skarby ukochanej osobie? Nie ma nic piękniejszego, niż domowej roboty, w dodatku jadalne podarunki.
W kolejnych wpisach zaprezentuję Wam kolejne przepisy na zimowe zapasy, zapraszam!
P.S.
Przypominam o konkursie i wspaniałych nagrodach!
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
Artykuł i przepis ukazał się w czasopiśmie Vege.
Dwukolorowy dżem śliwkowo gruszkowy
(idealny na prezent, do krótkoterminowego przechowywania)
dowolne ciemne śliwki, na przykład węgierki
gruszki
cukier żelujący (ilość odpowiednia do ilości owców według opisu na opakowaniu, w sprzedaży są różne rodzaje)
agar opcjonalnie
Warstwy należy przygotować równocześnie w dwóch osobnych garnkach.
Warstwa śliwkowa:
Śliwki przekroić na pół i zagotować wraz cukrem żelującym ściśle według opisu na opakowaniu. Nie trzeba usuwać pestek, ponieważ po ugotowaniu należy przetrzeć masę przez sitko. W ten sposób pozbędziemy się zarówno skórek, jak i pestek. Jeśli chcemy mieć pewność, że dżem będzie dość gęsty i warstwy się nie wymieszają, można dodać nieco agaru (mniej niż podane jest na opakowaniu, gdyż cukier już nam masę zagęści). Gotowy dżem wlać do połowy sterylnych słoiczków twist-off i przestudzić.
Warstwa gruszkowa:
Gruszki obrać, usunąć gniazdka, pokroić i zagotować wraz cukrem żelującym ściśle według opisu na opakowaniu.
Można również dodać nieco agaru, aby mieć pewność, że dżem wystarczająco stężeje.
Gotową masą dopełnić słoiczki i szybko zamknąć.
Przechowywać w lodówce, najdłużej kilka tygodni.
Chyba urwałam się jak z choinki z tymi surowymi buraczkami. Mam wrażenie, że wszyscy na około o tym wiedzieli, tylko ja jedna taka się uchowałam i od wieków uważałam, że jak buraczki na sałatkę, to tylko gotowane. Więc uświadomcie mnie, czy Wy też zawsze gotujecie, czy też kręcicie z politowaniem nade mną głową, bo dla Was surowy buraczek to normalka.
Moja znajoma podczas rozmowy o różnych pysznych daniach wyraziła ogromne zdziwienie, że ja tak na surowo nie robię, więc szybko postanowiłam to wypróbować i proszę – jednak człowiek całe życie się uczy. Jak to dobrze, że od jakiegoś czasu buraczki mogę dostać w moim wiejskim, niemieckim supermarkecie, bo te z mojej małej uprawy ogródkowej dawno są już zjedzone w postaci botwinki, więc te kupne są dla mnie istnym wybawieniem. Koniecznie wypróbujcie bez żadnego gotowania, podsmażania i takich tam. W końcu mamy lato, niesamowite prawda?
Przepis ten ukazał się w czasopiśmie Vege.
2 małe czerwone buraczki
3 małe marchwie
1 mała czerwona cebula
2 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżka octu winnego
2 łyżeczki musztardy
czubek łyżeczki cukru
sól do smaku
Obrane buraki i marchew zetrzeć na tarce o dużych oczkach, cebulę pokroić w kostkę i wszystkie składniki dokładnie wymieszać. Natychmiast podawać.
Moi Drodzy, to już 5 lat! Sama nie wierzę, że tak długo istnieje ten blog. Cieszę się, że moje wpisy cieszą się popularnością, i że korzystacie z zamieszczanych tutaj przepisów, o czym przekonują mnie Wasze komentarze i pytania. Dziękuję Wam bardzo, pisanie dla Was to czysta przyjemność.
Jak każdy bloger, cierpię na notoryczny brak czasu, mam wrażenie, że pędzi on jak szalony, do tego stopnia, że rok temu urodziny najnormalniej w świecie przegapiłam. Aby to w jakiś sposób nadrobić, zorganizowałam dla Was wyjątkowo atrakcyjne nagrody. Możecie wygrać wysokiej jakości wegańskie produkty, których nie może zabraknąć w Waszej kuchni oraz wyjątkowe suplementy, które szczególnie powinny zainteresować osoby aktywne fizycznie. Zapraszam Was gorąco do udziału.
Warunkiem wzięcia udziału jest zamieszczenie na Twoim blogu (w bocznym pasku) lub Twoim profilu FB banerka wraz z linkiem do tego wpisu oraz pozostawieniem komentarza pod tym wpisem lub pod wpisem na FB.
Zgłoszenia przyjmuję do 14 września do godziny 24.00, a ogłoszenie wyników nastąpi dzień później, czyli 15 września.
Śledźcie wszystko uważnie, ponieważ nie otrzymacie ode mnie informacji o wygranej drogą mailową. Dowiecie się o tym tutaj.
Przygotowałam dwie paczki, więc macie dość spore szanse na wygraną. Będą one rozlosowane wśród uczestników, którzy spełnili warunki konkursu.
Link do tego wpisu:
http://veggieola.blogspot.de/2016/08/5-lat-bloga-i-konkurs.html
-------------♥♥♥-------------
Pierwszą nagrodą będzie paczka składająca się z następujących produktów:
1. Podpisana książka mojego autorstwa „Wege – tu się kroi coś pysznego“
2. Produkty firmy Fresano i Coco Farm ufundowane przez sklep internetowy sun.sklep.pl
-------------♥♥♥-------------
Drugą nagrodą będzie paczka składająca się z następujących produktów:
1. Produkty ufundowane przez sklep internetowy fitokracja
- Żeń-Szeń
2. Produkty firmy Fresano i Coco Farm ufundowane przez sklep internetowy sun.sklep.pl
Informacje o sponsorach artykułu i fundatorach nagród:
Fitokracja edukuje ludzi aktywnych fizycznie w obszarze zdrowego żywienia, poprzez artykuły (blog.fitokracja.com) oraz wysokiej jakości suplementy diety. Dystrybutor marek FitMax® oraz Fitomax™.
sun.sklep.pl oferuje wysokiej jakości, wyłącznie wegańskie produkty. Jego założycielka to pełna energii pasjonatka propagująca wegański styl życia. Na jej blogu wszystkojestwglowie.pl znajdziecie mnóstwo łatwych i smacznych przepisów roślinnych.
Sierpień to mój ulubiony miesiąc. To czas urlopów, ciepłych wieczorów i spotkań ze znajomymi. Wprawdzie jest to dla mnie miesiąc pracowity, jednak jest to inna praca niż w pozostałej części roku. Wszystko jest spokojniejsze, skrzynka mailowa nie pęka w szwach, a raz nawet zdarzyło mi się wysłać do sobie samej maila testowego, bo myślałam, że coś nie działa. Dzięki tej ciszy można się lepiej skupić i na każdą czynność poświęcić nieco więcej czasu. Uwielbiam pracować bez konieczności patrzenia na zegarek.
Pełnia lata to również czas, gdy można posiedzieć ze znajomymi wieczorem w ogrodzie i pogawędzić przy akompaniamencie świerszczy. Aby nie tracić tego cennego, leniwego czasu na skomplikowane gotowanie, można przyłączyć się do wszechobecnego ostatnio trendu i przygotować szybkie dania w szklaneczkach lub słoiczkach. To świetny sposób na estetyczne podanie imprezowych dań, pozwalający nam przyrządzić wszystko nieco wcześniej i zachować przy tym świeży i apetyczny wygląd potraw.
Dzisiejszą sałatkę można opisać w kilku słowach: szybka, zdrowa, tania, łatwa i smaczna.
Kombinację ogórka, kalarepy i kapusty pekińskiej odkryłam na urlopie, kiedy to nie mieliśmy już nic innego do wyboru, a do kilkanaście kilometrów oddalonego supermarketu nikomu nie uśmiechało się jechać. I dobrze, że się nie chciało, bo okazuje się, że sałatka jest wyjątkowo pyszna, szczególnie z dodatkiem cennych ziarenek. Idealna jest do tego prażona kasza jęczmienna i trójkolorowa quinoa. Firma SONKO ma w swojej ofercie taką mieszankę w praktycznych woreczkach, które gotuje się tylko 8 minut. Niezwykła przydatna oszczędność czasu, kiedy wolimy wygrzewać się w słońcu, zamiast dusić się w kuchni.
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
1/2 ogórka lub 3 małe ogrodowe
1 młoda kalarepa
1/2 małej kapusty pekińskiej
2 torebki mieszanki ziarenek RISANA (prażona kasza jęczmienna i quinoa)
Mieszankę ziarenek ugotować według opisu na opakowaniu i pozostawić do ostudzenia.
Ogórka i kalarepę obrać i zetrzeć na tarce o dużych oczkach, a kapustę drobno pokroić. Dodać do warzyw sos do sałatek i dokładnie wymieszać.
Umieścić w szklaneczkach lub słoiczkach warstwami na przemian z ziarenkami.
Algi pewnie nieczęsto bywają na waszych stołach, więc chciałam dziś Wam kilka słów o nich napisać i zachęcić do ich spożywania, o ile macie taką możliwość. Aby je kupić, musicie się dobrze rozejrzeć, bo jeśli są w sklepach, to raczej w rybnych, gdzie weganie raczej nie bywają.
W moim pobliskim supermarkecie (przypominam – na wsi! :-) jest tylko jeden ich rodzaj, ale dobre i to. Od czasu do czasu kupuję więc solirod zielny (Salicornia) i zjadam go na surowo, jak sałatkę. Nie trzeba nawet już niczym doprawiać, ponieważ te zielone, przypominające skrzyp łodygi są słone i mają smak morza.
Znanych jest ponad 30.000 rodzajów alg i w kuchni azjatyckiej to powszechnie stosowany składnik wielu dań. U nas ich popularność nie jest jeszcze tak duża, ale bardzo szybko rośnie. Coraz głośniej mówi się o ich cudownych właściwościach. Ogromną zaletą alg jest ich bogactwo w cenne, łatwo przyswajalne substancje odżywcze. Znajdziecie w nich dużo białka, kwasu foliowego, żelaza, jodu, siarki, sodu, wapnia, potasu, manganu, fosforu, fluoru, miedzi, selenu, niklu i witamin z grupy B. Zawierają również dużo błonnika. Już na pierwszy rzut oka widać, że lista jest imponująca i niewiele jest roślin, które skupiają w sobie tyle prozdrowotnych substancji. Nic więc dziwnego, że algi zaliczane są do tak zwanych superfoodów. Koniecznie zachęcam Was do spróbowania, zarówno samych roślin, jak i małych wafelków firmy SONKO z ich dodatkiem. Są one lekkie, smaczne i bez glutenu. Najbardziej lubię jeść je w takiej postaci jak widzicie na zdjęciach, czyli z jogurtem roślinnym i świeżymi algami, ale jako samodzielna przekąska też się świetnie sprawdzą. Jest to nowość na polskim rynku, więc na razie może nie wszędzie je dostaniecie, ale w większych supermarketach z całą pewnością.
Zdecydowanie tak! Z całą pewnością pomaga w realizacji celów. Jak wiecie, od jakiegoś czasu fotografuję dla agencji StockFood. Kiedyś, pracując w agencjach reklamowych, kupowałam w imieniu klientów oferowane tam fotografie i wykorzystywałam je do różnych projektów graficznych. Pamiętam, jak wzdychałam z podziwem do tych pięknych zdjęć, robiłam się głodna na ich widok i nigdy nie przypuszczałam, że moje prace również się tam kiedyś znajdą.
Kilka dni temu, na blogu StockFood pojawił się krótki wpis o mnie, zapraszam do przeczytania i do obejrzenia mojej (jeszcze niewielkiej) galerii.
Mam nadzieję, że to dopiero początek, i że moje zdjęcia będą coraz piękniejsze. Trzymajcie koniecznie kciuki, bo to dzięki Wam stało się to wszystko możliwe.
P. S.
W sierpniu minie 6 lat od założenia bloga i z tej okazji szykuje się tu konkurs. Nagrody właśnie organizuję, a jedną z nich będzie moja książka z dedykacją. Zapraszam do śledzenia wpisów na FB, wtedy z pewnością nic Wam nie umknie.
Dlaczego nie? Ostatni przepis na wegańskie, łatwe naleśniki spotkał się z Waszym ogromnym zachwytem, na FB, przybyło całe grono nowych fanów, więc postanowiłam podrzucić Wam jeszcze wersję karobową. Można oczywiście dodać do podstawowego ciasta ciemnego kakao, ale karob, to karob, ma niepowtarzalny smak, a i osoby uczulone na kakao spokojnie mogą po niego sięgać. Smak, to coś pomiędzy karmelem a czekoladą. Dla mnie super, do tego owoce, cukier puder i obiad, kolacja lub deser gotowy. Radzę Wam od razu przygotować większą porcję, ja musiałam robić moje ciasto dwa razy! Przepis podstawowy znajdziecie tutaj, do tego wystarczy dodać 1 łyżkę karobu i dokładnie wszystko zmiksować.
Bezglutenowcy niestety nie spróbują, ale i dla nich będę miała niedługo coś pysznego.
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |
Przepis ten ukazał się w czasopiśmie Vege.
Czy Wy też miewacie ulubione smakowe fazy? Nie da się chyba tego inaczej nazwać, bo nie jest to nawet modą. To raczej indywidualne zjawisko, które każdego dopaść może w innym czasie i dotyczyć zupełnie innych kombinacji smakowych. U mnie, absolutnym hitem tego lata jest połączenie kalarepy z koprem. Ach, jak ja to uwielbiam. Kalarepa praktycznie nic nie kosztuje, długo można ją przechowywać, więc zawsze mam pod ręką, a koperek zrywam sobie w moim małym ogródku. Jeśli mam akurat marchewkę, to również dodaję i mogę jeść tego tony. Oczywiście przed zjedzeniem należy dodać jeszcze wegański majonez lub sos od sałatek. Przypominają mi się wtedy czasy, kiedy przed kilkoma laty mieszkaliśmy w Polsce i na każdym kroku można było kupić świeże surówki. Jak wiadomo, nie jestem fanką gotowców, ale to akurat było super. W Niemczech takie sałatki nie są popularne i wywołują nawet zdziwienie, że są takie „matschig“ (rozpaćkane), i że tyle w nich sosu. A tam, niech sobie gadają, ja je uwielbiam i już. Do tego młode ziemniaczki i jest pycha. Przepisu oczywiście nie będzie, bo to prościzna :-)
© Mariola Streim |
© Mariola Streimzdjęcia z tej sesji możesz kupić tutaj |