Napatrzyłam się na te piękne, okrąglutkie cuda, najczęściej posypane cukrem pudrem i myślała, że to dla mnie nie osiągalne. Gdzie tam – ja i pączki. Przecież to trzeba starannie i dokładnie się z tym ciastem obejść, żeby takie ładne wyszły, a jednocześnie nie umęczyć ich, żeby twarde jak kamienie nie były (niestety piszę to z własnego doświadczenia). W dodatku jakaś wersja wegańska przecież by się przydała. Pierwsza próba była nieudana. Wciągnęliśmy je, bo my wszystko zjadamy, nawet kulinarne niewypały, ale dla Was się nie nadawały i nie dawało mi to spokoju. I tak sobie chodziłam, pod nosem kombinowałam, myślałam i w końcu podjęłam kolejną próbę. Bazowałam na moim przepisie na wegańską drożdżówkę, ale dodałam 2 łyżki zmielonego siemienia lnianego i dosłownie na czubeczku łyżeczki trochę proszku do pieczenia. No i stało się! Wspomogłam się automatem do pieczenia chleba, włączyłam na program ciasto i czekałam co będzie. Nie musicie używać automatu, jestem pewna, że jak zrobicie ciasto ręcznie, efekt będzie taki sam, ale piszę o tym dlatego, żebyście mogli sobie lepiej wyobrazić, jak to ciasto wyrosło. Otóż tak bardzo, że dosięgnęło przykrycia i musiałam je przed upływem czasu wyjąć, bo inaczej całe by wykipiało. Skoro takie puchate mi ciasto wyszło, to już nic z nim nie kombinowałam, tylko dwiema łyżkami nakładałam na rozgrzany tłuszcz i przyglądałam się, jak rosną :-) Koniecznie spróbujcie, nie mają wcale tak dużo kalorii, jak tłuszcz będzie dobrze rozgrzany, to nawet dużo się nie napiją. Słowo!
© Mariola Streim |
© Mariola Streim |