Od czau do czasu przychodzi pora na zwykłą prostotę w mojej kuchni. Najczęściej po fazie pełnej ciekawości nowych smaków, mam ochotę na coś bez żadnego wymyślania, bez egzotycznych przypraw, mało składników... po prostu normalne danie. Czasami gotuję coś prostego, bo prawie nic nie mam w domu, a za nic nie chce mi się wybierać do sklepu. Myślę, że niektóre moje przepisy nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdybym zawsze miała pełną lodówkę. Za dużo możliwości, za mało skupienia. Powiem więcej, czasami celowo nie robię zakupów i testuję życie bez niczego do jedzenia? I wiecie co? I tak zawsze jest wystarczająco. Ciekawe. Oczywiście bez przesady, są różne rodzaje nic. Mówimy, że nie mamy nic, bo mamy ochotę na coś innego, niż mamy, albo rzeczywiście jest kompletne nic. Mi się jednak takie zupełne nic prawie nie zdarza, bo jakby nie było, żyjemy w czasach całkowitego dostatku, a może nawet przesytu (na szczęście i niestety).
Niekiedy jestem w sklepie i nie kupuję prawie nic. Bo nie mam ochoty na żadne z tych idealnych warzyw, zawsze równo ułożonych, codziennie w tych samych miejscach na półkach, zainscenizowanych w perfekcyjnym oświetleniu. Wtedy dla mnie w sklepie nie ma właściwie nic. W takich chwilach biorę proste warzywo, na przykład kalarepę, wracam do domu, dokładam pomidory, bo nic innego nie mam, trochę świeżych ziół i... potem jemy genialny obiad! I jak to jest z tym nic?
Niekiedy jestem w sklepie i nie kupuję prawie nic. Bo nie mam ochoty na żadne z tych idealnych warzyw, zawsze równo ułożonych, codziennie w tych samych miejscach na półkach, zainscenizowanych w perfekcyjnym oświetleniu. Wtedy dla mnie w sklepie nie ma właściwie nic. W takich chwilach biorę proste warzywo, na przykład kalarepę, wracam do domu, dokładam pomidory, bo nic innego nie mam, trochę świeżych ziół i... potem jemy genialny obiad! I jak to jest z tym nic?
![]() |
© Mariola Streim |